Koniec roku zbliża się wielkimi krokami, więc nim zaprezentujemy pełne podsumowanie tego, co działo się w polskiej muzyce od stycznia do grudnia, pora w ramach rozgrzewki rozpocząć od wyróżnienia kilku szczególnie istotnych rodzimych wydawnictw z ostatnich miesięcy. Aby reanimować nieco już zakurzone Skrawki dźwięku, wyselekcjonowałem poniższe tytuły z subiektywnej puli niemal pięćdziesięciu pozycji, które oczywiście doczekają się u nas omówienia już niedługo. A tymczasem zapraszam do lektury!
Wacław Zimpel – Lines
Po hipnotycznym Nature Moves, które przebojem wdarło się na podium moich ulubionych polskich płyt A.D. 2014, Wacław Zimpel ponownie postanowił oddać hołd minimalizmowi. Co kluczowe, artysta i tu nie wpadł w pułapkę odtwórczości. Lines to, po pierwsze, w pełni autorski język (kreatywne wykorzystanie organów i klarnetu czy liczne kompozycyjno-aranżacyjne smaczki), a po drugie ogromna muzyczna wrażliwość – czynniki, które w komitywie bardzo windują ocenę materiału. I tak, pulsujące w swym powtarzalnym rytmie Alupa – Pappa to majstersztyk w operowaniu napięciem, a każdy nowy akcent ozdabiający – choćby na chwilę – przewodnią strukturę błyskawicznie angażuje uwagę. Kompozycja ta w wyobraźni od razu przeniosła mnie w świat retrospekcji z open’erowego koncertu Steve’a Reicha sprzed trzech lat, artysty bardzo bliskiego i Zimplowi. Innym highlightem jest zaś niewątpliwie utwór tytułowy, w którym dźwięki klarnetu z subtelnością dryfują w gąszczu kojących, multiinstrumentalnych i przestrzennych motywów. Jeśli postrzegać tę niezwykle rozbudowaną w swej pozornej repetytywności płytę przez pryzmat cennego zdania, jakie padło w wywiadzie Michała Pudło z artystą: „Chciałem, żeby mój solowy album był enklawą spokoju, bo świat jest dziś w nieprawdopodobnym chaosie”, śmiało można powiedzieć, że realizacja misji powiodła się w stu procentach, co dostrzeżono i doceniono również za granicą.
Legendarny Afrojax – Nagrałem to, bo nie miałem kasy
Czy jedynym lekarstwem na pogodzenie się z niesprawiedliwością i brutalnością świata, zjawiskami nieznośnymi szczególnie dla ludzi zbyt wrażliwych, jest zabetonowanie się w bunkrze utkanym z satyry i bezlitosna demaskacja oraz demolka wszystkiego, co dla innych, choć to przecież tylko złudzenia, święte i ważne? Michał Hoffmann po raz kolejny (przypomnijmy chociażby jeden z najlepszych w historii utworów o Polsce i destrukcyjnym charakterze narodowych radykalizmów jako takich) z turpizmu uczynił sztukę przez duże S, niepodrabialny fenomen-pocieszenie dla wszystkich osób doświadczających emocjonalnie dokładnie tego, co on, czyli maksymalnego – a, niech będzie – wkurwu na bezsens egzystencji, ludzką agresję i bezmyślność, ciągły, wszechobecny wyścig szczurów czy ogłupiające systemy ideologiczne, sprowadzające świat do zero-jedynkowych uproszczeń oraz eliminujące zdolność do jakiejkolwiek głębszej refleksji. Obrywa się tu więc niemal każdemu: od influencerów (fuj, co za okropne zapożyczenie) i ludzi – hehe – sukcesu przez aroganckich roszczeniowców po sfrustrowane osoby nie radzące sobie w wolnorynkowej (bo oficjalnie taką przecież ponoć mamy, nie?) rzeczywistości.
Afrojax jak zwykle szokuje, a to ilustrując kapitalnego pod względem lirycznym Bólteriera wideoklipem skonstruowanym z urywków… wypróżniających się zwierząt, a to sytuując zupełnie depresyjny Brak Boga w wizualnym uniwersum platformowej gry Cauldron 2. Tym samym jego twórczość nadal jest absolutnie niestrawna dla osób, które nie łapią specyficznej konwencji bądź po prostu nie wiedzą, jak dobrym jest songwriterem, i powierzchownie oraz dosłownie odbierają każdą kolejną strofę. Ależ takie konfudowanie musi być przyjemne! Z każdą zwrotką słychać, że autor zmaga się na co dzień z tysiącem myśli na minutę, a kondensacja ich w formę piosenek wydaje się dlań swoistą alternatywą dla potterowskiej myślodsiewni. Tak poważnie, jest to jedna z najsmutniejszych płyt, jakie słyszałem od bardzo dawna, a wiele o motywacjach Afrojaxa można dowiedzieć się z tego wywiadu, jaki przeprowadziła z nim Ania Szudek – koniecznie sprawdźcie.
Umiejętne używanie wulgaryzmów – zwłaszcza gdy pojawiają się w dużych ilościach – to domena największych. Potrafi to Louis C.K. Potrafi Jan Nowicki (swoją drogą, nastrój tej płyty bardzo przypomina mi to, co wyrabiał odgrywany przez niego bohater w pierwszej połowie Spirali Zanussiego). Potrafi również Legendarny Afrojax. I za to wszystko dożywotnio – artystyczny nick ma więc w pełni zasadny – chapeau bas, bo właśnie takich ludzi, rzeczywiście mówiących jak jest, potrzebujemy w miejsce… innych osób, roszczących sobie do tego prawo (a nawet monopol) czy też prawdziwej zarazy coachów bądź trenerów personalnych, którzy swoim podopiecznym robią wodę z mózgu i dziurę w portfelu. A, no i przez to wszystko nie zdążyłem nawet wspomnieć o rewelacyjnych podkładach. Logos.
Julia Marcell – Proxy
Który to już raz przychodzi mi chwalić Julię Marcell? Jej tegoroczne wydawnictwo to najprawdopodobniej najbardziej intymna płyta w dotychczasowej dyskografii artystki. Posłuchajcie tylko Andrew, swoistego strumienia świadomości samotnej i zagubionej w wielkomiejskim świecie dziewczyny, która, przy całym tym postmodernistycznym przebodźcowaniu i nadmiarze lęków, pragnie po prostu najdrobniejszych objawów czułości, miłości i małych rzeczy. Chwytający za serce fragment: Czasem myślę, jak dziwnie, jak dziwnie być człowiekiem, po choćby jednym odsłuchu zostaje w głowie już na dobre. Innym rozliczeniowym utworem, który szczególnie ważny powinien być zwłaszcza dla pokolenia head down, jest Marek. Sprawdźcie tylko, jak kojąco i baśniowo Górniewicz operuje w nim górnym rejestrem od tego momentu. Na drugim biegunie leży zaś przebojowe Tarantino, bardzo celna satyra na świat marketingu, mediów i reklamy, przyozdobiona dodatkowo parafrazami różnych polskich evergreenów. Muzyczna świadomość i dojrzałość Marcell wydają się cały czas ewoluować i jest dziś ona w mojej ocenie figurą na polskiej popowej mapie najciekawszą i mającą najwięcej do powiedzenia (nie, nie Maria Peszek), na którą tym samym trzeba chuchać i dmuchać.
Kaz Bałagane – Źródło
Produkcyjna głębia kawałków Kaza Bałagane to prawdziwy fenomen na naszym hip-hopowym poletku. Ponadto Źródła warto słuchać wraz z jednoczesną lekturą interpretacji tekstów na genius.com, tak by na bieżąco móc wychwytywać smaczki z tracków przepełnionych slangiem, skrótami myślowymi i dziesiątkami nawiązań, które z pewnością okażą się nie do końca zrozumiałe dla osób z taką muzyką mających kontakt raczej przygodny. A przegapić ciągłe puszczanie oczka naprawdę byłoby szkoda. Kapitalne Narcos, pełne odniesień do życia Pablo Escobara, jednocześnie świetnie ilustruje i obśmiewa fasadowość i banalność obnoszenia się przez coraz więcej osób ze swoim rzekomo gangsterskim bądź luzackim wizerunkiem, co w ich mniemaniu daje im papiery na bycie kimś. Problem w tym, że media społecznościowe to jedno, a życie… no właśnie. Innym wartym uwagi kawałkiem są Korpotwarze, w których Kaz ostro rozprawia się z tak popularnym dziś modelem bezrefleksyjnej i opartej na zupełnym podporządkowaniu pracy na etacie, która po kilku latach takiego funkcjonowania czyni z człowieka wrak. Sprawdźcie też koniecznie melodyjność i kreatywny aranż Zostawiłem to (w Stanach kawałek, gdyby wyszedł spod ręki Westa czy Drake’a, mógłby porządnie namieszać w chartsach) czy Intro, które produkcyjnie powinno zaspokoić wymagania nawet najbardziej wybrednych słuchaczy. Pod względem obserwacyjnej wnikliwości Źródło jest świetnym papierkiem lakmusowym pokaźnej części społeczeństwa, stanowiąc jednocześnie intrygujący rewers tej samej monety co Proxy, portretujące rzeczywistość z zupełnie innej, znacznie delikatniejszej perspektywy. Niezależnie od tego, które z tych ujęć wolicie, oba w swojej kategorii są doskonałe.
Red Emprez – Reborn
O tym, że polski taneczny pop w wydaniu singlowym ma się w 2016 roku bardzo dobrze (pierwsze z brzegu przykłady tu – Lanberry – i tu – XXANAXX) nie trzeba nikogo przekonywać. Nie zawodzą również albumy, a moim ulubionym, głównie ze względu na ogrom syntezatorowej słodyczy, hipnotyczny wokal i inteligentnie poprowadzone pod względem konstruowania napięcia kompozycje, jest długogrający synthpopowy debiut Red Emprez. Każdy kontakt z Monte Carlo, Streets czy Wanted z marszu przywołuje ogrom powidoków lat osiemdziesiątych, a nawiązujące do epoki brzmienie zostało jednocześnie umiejętnie przefiltrowane przez nowoczesne możliwości produkcyjne. W trackach skrywa się również duża doza wrażliwości, co przyczynia się do promieniującego z nich ciepła, podobnego nieco do tego, jakie Kavinsky zapewnił Goslingowi w Drive Refna. Białostoczanie zresztą również wydają się pałać sympatią do samotnego przemierzania autem rozświetlonego od neonów miasta.
Łona i Webber – Nawiasem mówiąc
O tegorocznej płycie duetu wspominałem już nieco w relacji z lubelskich Innych Brzmień (dzień piąty), więc tutaj skoncentruję się na samych utworach. Tym bardziej, że naprawdę jest na czym. Największą furorę pod względem zasięgu i rezonansu (wystarczy rzut oka na facebookowe tablice nawet niespecjalnie zainteresowanych muzyką znajomych) zrobił oczywiście Błąd – kawałek z kapitalnym teledyskiem, podkładem i pełną gier słów warstwą liryczną, w którym hip-hop udało się umiejętnie skondensować z tanecznością i zaserwować go w formie niezwykle strawnej nawet dla niespecjalnych entuzjastów gatunku. Innym przykładem rewelacyjnych konszachtów zostającego w głowie tekstu z chwytliwą melodią jest Gdzie tak pięknie? – szczególnie od tego fragmentu (mostek i druga zwrotka – palce lizać). Warto zwrócić również uwagę na takie nagrania jak przepełnione wyjątkowo nieszablonowym romantyzmem Doklej plakat czy Sprawy wewnętrzne oraz Nie pogadasz. Oldschoolowe bity Webbera standardowo świetnie komponują się tu z flow Adama Zielińskiego. Gdzie tkwi siła tego trwającego od lat niesamowitego porozumienia? Być może w tym, że panowie, zapytani przez Artura Rawicza o to, który z nich odgrywa w kolektywie istotniejszą rolę, zgodnie odpowiadają, że „najważniejsze jest i”.
Niechęć – [self-titled]
Połączenie melodyjności i awangardy w sposób, który w równym stopniu zaintryguje wyrobionego, co bardziej przygodnego słuchacza, to jedno z najtrudniejszych wyzwań stojących przed wieloma zespołami. Tymczasem Niechęć z ogromną łatwością uczyniła to… po raz trzeci. Odpalcie choćby Krew – utwór, w którym usytuowane na samym początku krzykliwe i drapieżne zawodzenie instrumentów dętych na tle delikatnej melodii daje zaledwie przedsmak tego, co czeka nas dalej. Już po chwili dzieje się bowiem to, a przeszywająca kulminacja znika równie szybko, jak się pojawiła, zmuszając nas do czekania, aż ponownie się wyłoni (co znacząco urozmaica ujmujący, atramentowy wideoklip). Tracklista skrywa jeszcze wiele analogicznych niespodzianek (znajdziecie je między innymi w takich kompozycjach jak Widzenie czy Trzeba to zrobić), wymierzonych bezpośrednio w percepcję słuchacza. Nie pozostaje nic innego, niż dać się im ponieść.
Złota Jesień – Czyściec [EP]
Po zeszłorocznym Girl Nothing (moje zachwyty tutaj) grupa, którą jeden z jej członków, Miłosz Cirocki, z właściwą sobie dezynwolturą określił w wywiadzie dla M/I „neurotycznymi socjofobami z depresją”, pokusiła się o kolejne, tym razem okołosiedemnastominutowe, ale bardzo intensywne wydawnictwo. Tytułowa faza liminalna jest tu wyczuwalna zarówno w treści, jak i aranżacjach piosenek. Leniwe i jednostajne Czy jestem białym kotkiem? urzeka wyłaniającym się nieśmiało po niespełna dwóch minutach wokalem, schowanym w tle i w shoegaze’owym duchu potraktowanym jak kolejny instrument, dryfujący niespiesznie w dźwiękowej magmie i nadający jej duszy. Kompletnym przeciwieństwem jest zaś Zlew, w którym dawkowany interwałami hałas atakuje od początku, a wyskubywanie tekstu z zaserwowanej przez zespół noise’owej skorupy stanowi prawdziwe wyzwanie (bez dobrych słuchawek się nie obejdzie). Warto jednak się tego podjąć, gdyż w prostych i krótkich komunikatach („Co to znaczy czuć się źle?”), działających tu jak swoisty przekaz podprogowy, słowa w charakterystyczny dla siebie sposób zapalają w głowie lampkę. Trafiając na taki soundtrack Dante z pewnością na dłużej zatrzymałby się na drugim przystanku swojej metafizycznej wędrówki.
Hey – Błysk
Ależ przyjemna płyta! Kasia Nosowska z zespołem, mimo kontuzji nogi, dzielnie melduje się na kolejnych scenach, a ja miałem przyjemność widzieć grupę na niedawnym Kraków Live Festival, podczas którego Hey spisał się naprawdę świetnie, szczególnie zaskakując stawianymi okazjonalnie ścianami dźwięku. Wstyd się przyznać, ale to właśnie tam miałem też okazję pierwszy raz zapoznać się z nagraniami z nowego albumu i już w trakcie występu jasnym stało się, że po powrocie niektóre z nich zostaną ze mną na dłużej. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że takie utwory jak 2015, Ku słońcu czy Dalej to zdecydowanie jedne z najlepszych rzeczy, jakie skład popełnił w ostatnich latach. Choć miałem cichą nadzieję, że krążek ten okaże się odważniejszym flirtem z digitalnym, sterylnym brzmieniem, to mimo znacznie bardziej niż ostatnio odczuwalnych rockistowskich naleciałości z powodzeniem udało się w utworach zamknąć tę specyficzną, heyowską wrażliwość. Na tle zapadających w pamięć melodii szczególnie intrygują też teksty, z których moje ulubione fragmenty to między innymi:
1) Upalnie jak tej zimy jeszcze nie było, magnolia kamikaze wypuszcza pąk
2) Gałęzie przeptaszone, nikt nie odleciał
3) Księżyc z pełni chudnie w sierp, szarość dni tężeje w czerń
Dźwiękowy kompromis nie oznacza więc nudy, a umiejętnie dawkowany eklektyzm sprawia, że Nosowska bywa momentami przy takiej audialnej otoczce równie natchniona, co na trochę jednak niedocenionym, nie tak dawnym solowym 8.
Na zaostrzenie apetytu chyba wystarczy. Do usłyszenia na przełomie 2016 i 2017 roku!